Wreszcie znajoma mi stacja…
Pisk. Zgrzyt. Jakieś przypadkowe, niekontrolowane kołysanie. Staje ciężko i zwaliście pociąg na peronie. Wysiadam. Zawsze, jeszcze przed postawieniem pierwszej stopy na peronie, patrzę na tę białą linię wyznaczającą bezpieczną przestrzeń jaką trzeba zachować podczas przyjazdu i odjazdu pociągu. Taki naturalny, podświadomy rzut oka.
Wysiadłem.
Rozglądam się czy jacyś niespotkani w przedziałach znajomi się odnajdą. Nikogo znajomego. Jednak skupiam swoją uwagę, w jakimś niezrozumiałym impulsie, na kobietę w przeciętnym ubraniu z przeciętnym mężczyzną. Jakby aura jakaś ich otaczająca tylko mnie pozwala ich dostrzec. Jakiś kamyk zabłąkany na peronie w podobnej aurze spowity. I jego, tego mężczyzny, stopa opadająca na niego, ten kamień. Zaczynają współdziałać ze sobą. Nieszczęśliwie zaczynają współgrać. Jak jakieś prymitywne tryby. Ten kamyk pod jego stopą i jego stopa posuwająca się po nim w sposób nie dający się przewidzieć.
Spada. Łapię ją za rękaw. Wpadają pomiędzy pociąg a peron. W szczelinę, która nawet w palącym czerwcowym słońcu jest pełna mroku.
Maszynista przed momentem krzyknął odjazd.
Odjechał. Oni jakimś szczęśliwym trafem znaleźli się pomiędzy jedną a drugą szyną. I już wspinają się cali na wysoki peron. Nic im nie jest. Ale dochodzi mnie przeraźliwy krzyk. Za mną. Odwracam się i nie mogę pojąć co się stało. W jakimś dziwnym amoku wyobraziłem sobie szczęśliwe zakończenie, cudowne ocalenie.
Leżą. Kobieta i ten mężczyzna. Pocięci przez wagonowe koła. Wyglądający jak jakaś makabryczna układanka. Gdzie jeden element z drugim ma łączyć krew.
I widzę ten kamień niewielki na białym tle.